Glam Girl na Fuerteventurze

IMG_0264-1

„Mamo, chcę jeszcze raz pojechać na FuerteVentrurę! Tam jest tak pięknie!” – zakomunikowała dziś rano Glam Girl. Nic dodać, nic ująć – dziewczyna ma rację. Fuerta jest przepiękną wyspą, wartą uwagi każdego… Ok, nie każdego, bo przed wyjazdem słyszeliśmy sporo bardzo krytycznych opinii, np. „to najsłabsza wyspa Kanarów, zanudzicie się!”, „wieje zimny wiatr, a piasek wbija się w nogi niczym igły!”, „to pustynia i nic poza tym”, „tam się jeździ tylko jesienią, bo wtedy wiatr ustaje”, itp.

Nas urzekła i cały czas ją mile wspominamy! Co dla jednych jest minusem, dla drugich będzie plusem. Konfrontując powyższe negatywne opinie z naszymi doświadczeniami, stwierdziliśmy jednogłośnie, że Fuerta to wyspa idealna dla osób, które:

Cenią sobie prywatność! Wyspa liczy ok. 150km długości. Mieszkając na północy, w 7 dni zjechaliśmy ją prawie całą (nie docierając jedynie na drugi jej koniec, ale to następnym razem…). Gdziekolwiek się nie ruszyliśmy, towarzyszyły nam cudowne pustkowia, malownicze przestrzenie, prawie arizońskie prerie. Plaże, klify, miasteczka, wioski – ciche, puste, dzikie i nieprzeładowane turystami (żadnymi – ani polskimi, ani zagranicznymi!). Wszędzie mogłeś zaznać przyjemnego odpoczynku, prywatności i spokoju. Kochankowie marzący o przygodzie pt.:”Sex on the Beach” na 200% znaleźliby niejedną opuszczoną plażę dla siebie 🙂 Nawet (sporadycznie napotkane) stragany z klasycznie kiczowatymi pamiątkami nie raziły ani nie przytłaczały. Prędzej trafiłeś do sklepu ze sprzętem do sufrowania lub do lokalnego, małego baru, niż do sklepu z suvenirami. Szukając nocnego życia, raczej trzeba zostać w hotelu i skorzystać z tzw. animacji, dancingów i kameralnych koncertów 🙂

Nie znoszą skwaru, ale lubią wrócić opaleni! Wiatr rzeczywiście wieje nieustannie, choć nie w każdej części wyspy z jednakową siłą. Są miejsca, gdzie prawie nie było go czuć, a są tereny (jak np.nasz mały koniec świata na północy – Majanicho), gdzie siła wiatru stale obniżała temperaturę powietrza o kilka stopni Celsjusza. Mimo tego, słońce świeci mocno, jak na Hiszpanię przystało. Połączenie wiatru i słońca – najlepsze solarium! Nie trzeba było leżeć plackiem na leżaku, by do Warszawy wrócić z brązową opalenizną. Nawet nasza blada-twarz-Glam Girl, smarowana filtrem 50, została pięknie muśnięta słońcem. Jak sama o sobie mówiła: „mam murzyńską opaleniznę” 🙂 Taka pogoda jest też idealna do zwiedzania wyspy – masz czym oddychać, nie pocisz się jak mops, a w kabriolecie włosy powieją jak na filmie…

Jadą z dziećmi, szczególnie pierwszy raz… Wyspa jest tak cicha i spokojna, że z każdego jej kąta bije poczucie komfortu i bezpieczeństwa, a plaże są wręcz stworzone dla dzieci. Bardzo długie, gładkie, czyściutkie wypiaszczenia i głęboko-łagodne zejścia do oceanu. Glam Girl bojąca się fal, godzinami po nich skalała, lepiła zamki (lub arana) i biegała po mokrym piasku jak sportsmenka. Wspominany już brak natłoku turystów pozwala rodzinom z dziećmi na swobodny relaks, piknik na ręczniku, zabawy wodne i wszelkie dobrodziejstwa, których oczekujemy od plaż, a na które np. nie mamy szans w Sopocie (zaznaczę, że mam wielki sentyment do plaż w Sopocie…), bo zwyczajnie człowiek leży na człowieku. Szczególnie polecane przez nas (i przewodniki) miejsce, to: Plaże El Cotillo – jedna z najpiękniejszych plaż w Europie i jedna z największych na Fuercie. Byliśmy na niej dwa razy… Gdy byśmy mieli więcej czasu, wracalibyśmy na nią codziennie…

Marzą o surfowaniu na falach! W przewodniku napisali, że Fuerteventura słynie z dwóch rzeczy: aloesu i kózek. Aloes rośnie tam gęsto niczym chwast, a kóz jest więcej niż mieszkańców wyspy. Potwierdzamy jedno i drugie. Nie zgodzimy się tylko z faktem, że aloes i kozy stoją wyżej niż surferzy! Dla nas to oni stanowią wizytówkę Fuerty. Na każdej plaży znajdziesz grupkę kursantów żmudnie łapiących fale. Niektórym bardzo fajnie wychodziło! Mnie taki widok bardzo zachwycał i relaksował. Co jak co, jak deska to symbol wakacji i wolności. Nasz Father The Dog z braku czasu nie załapał się na szkółkę (next time!), ale ostatniego dnia wypożyczył deskę zwaną bodyboard, by choć przez chwilę łapać fale oceanu. Frajda niczym kolejka górska! Najwięcej surferów spotkaliśmy na plażach: El Cotillo, w Corralejo oraz na czarnych piaskach w Ajuy i Caleta Negra.

Mają celiakię i obawiają się problemu z jedzeniem bezglutenowym. Hiszpania kontynentalna już wiele razy mile zaskoczyła nas ogromem dostępności produktów „senza glutine”. Mieliśmy jednak spore obiekcie czy niewielka, spokojna wyspa również podoła. Podołała i to jak! Czasem korzystaliśmy  z posiłków hotelowych (zawierających się w opcji All inclusive) – kucharz codziennie przygotowywał grillowane ryby i pierś z kurczaka, bez przypraw, na czystych, służących zawsze i tylko do tych dań, rusztach. Do tego frytki, ryż, ziemniaki… Wszystko czyste i niezanieczyszczone glutenem. Wybór skromny, ale Glam Girl wystarczył, zwłaszcza, że częściej lądowaliśmy w przyjemnym miasteczku Corralejo, we włosko-hiszpańskiej restauracji z widokiem na ocean z bardzo bogatym menu bezglutenowym. Nie trudno zgadnąć, że córka wybierała za każdym razem pizze (takiego smaku w Warszawie nie znajdziesz…), my zaś m.in. krem ze świeżych pomidorów i pasty. Raz Father The Dog się wyłamał i zamówił sobie glutenowe gniocchi w sosach serowych… (od tego dnia nie może zapomnieć tego błogiego smaku…). Nie było też większych problemów z lodami – na pytanie „czy są jakieś lody bezglutenowe”, zazwyczaj odpowiedź padała „wszystkie, oprócz jednego czy dwóch smaków…”. To było super! W marketach czy nawet malutkich sklepikach zawsze można było znaleźć pieczywo, wędliny, jogurty i inne podstawowe produkty bezglutenowe. A w większości knajpek można było zjeść tapas – specjalność wysypy: papas arrugadas czyli młode ziemniaki z łupinkach gotowane w słonej wodzie. Na Fuercie są też całe sieci hoteli, które na hasło „dieta bezglutenowa” zaopatrują lodóweczki w pokojach produktami bez glutenu, o menu śniadaniowym nie wspomnę. Wniosek ogólny – na Fuercie celiak z głodu nie umrze! Jedno na co trzeba uważać – czasem symbol kłosa znaczy TYLKO pszenicę, a nie cały gluten. Trzeba się po prostu pytać albo doczytywać, a nie sugerować samymi symbolami. Zdarzyło nam się bowiem w hotelu zachwycić widokiem chleba oznaczonego przekreślonym kłosem, ale że zarówno kłos i chleb wyglądały mi podejrzanie, zagłębiłam się w skład. Chleb był orkiszowo-żytni. Ale to tylko jedna tego typu sytuacja…

Chcą zobaczyć Arizonę mniejszym kosztem! Fuerte Ventura bardzo kojarzyła nam się ze Stanami Zjednoczonymi, które uwielbiamy… Dla jednych wszystko, co ma naleciałość amerykańską, jest wadą, kojarzy się z kiczem, hamburgerami i „wydmuszką emocjonalną”, dla drugich – takich jak my, wszystko, co pachnie Stanami, pachnie dobrze! So good! Przywiewa przemiłe wspomnienia kilku wyjazdów, ale i przypomina, że cały czas Ameryka czeka na nas, dzika i nieodkryta. Zabawnie się złożyło, że jadąc na Fuertę, byłam w trakcie czytania książki Cejrowskiego o Arizonie, pt.: „Wyspa na prerii”. Klimatyczna, bardzo sugestywna pozycja (polecam!). I nagle, bach! Wysiadamy z samolotu, zero zieleni, kolory pomarańczowo-czerwono-żółte, płasko, przestronnie i dziko. ARIZONA, BEJBE! Wszelkie doznania z wyspy mogłam żywo przenieść do książki Cejrowskiego i odwrotnie. Do tego, gdy zobaczyliśmy nasze domki (hotel Origo Mare składał się w segmentów willowych) z kaktusami na posesji oraz z drewnianym a la „porczem”, wzruszyłam się! Toż to była Wyspa na prerii! Na każdym kroku znajdowaliśmy nutę amerykańskości. Do pełnej frajdy zabrakło pickupa 4×4, by móc zboczyć z dróg i poszaleć po bezdrożach, ale i nasze cabrio dawało sobie radę po bocznych, żwirowych szosach.

Lubią atrakcje! Cisza i spokój są rarytasem, ale mając dziecko pod pachą trzeba uwzględnić tzw. Atrakcje czyli wszelkie parki, place zabaw, zoo, baseny itp. Na Fuercie i tego typu potrzeby się łatwo zaspokoi. Najsłynniejszym punktem turystycznym jest Oasis czyli przepiękny ogród zoologiczny i botaniczny, z wielką plantacją kaktusów. Niezwykłą przygodą tam jest wycieczka na wielbłądach. Glam Girl bardzo poleca! Jechała dwa razy, a chciała więcej…  Pływanie z fokami lub karmienie żyraf. Na północy w Corralejo znajdziecie lody, lokalne place zabaw, duży Aquapark Baku oraz przyjemną miejską plażę (z prysznicem – a to rzadkość na wysypie). W malutkiej, acz bardzo surfersko-lokalnej miejscowości La Oliva trafiliśmy na sobotni targ rękodzieła, na którym Glam Girl spełniała babskie zachcianki i przebierała w biżuterii i innych handmadach dla dzieci. Szczęśliwie znalazła coś wyjątkowego i bynajmniej nie był to kolejny pluszak (choć pokusa była duża, gdyż trafia na królika…).Ps. Wybrała przepiękną bransoletkę. A dla rządnych pirackich przygód – polecamy jaskinie w Ajuy (po polsku czytane „ahuj” 🙂 Nie może też zabraknąć spaceru po wydmach (Parque Natural Dumas de Corralejo) – czuliśmy się tam jak na pustyni, Glam Girl zaś jak w wielkiej, czystej piaskownicy! Brakowało tylko oazy i wielbłądów.

Można byłoby tak jeszcze długo i namiętnie… Mówisz „Fuerta”, myślisz „pięknie, plażowo, wietrzenie, dziko i surfersko”!  Adios!

5 myśli w temacie “Glam Girl na Fuerteventurze

  1. Najlepsza reklama, jaką można sobie wyobrazić. I świetnie, że mali bezglutenowcy mogą znaleźć mnóstwo produktów dla siebie. Trochę mnie jednak wystraszyłaś, że utożsamiają gluten z pszenicą…i te mylące symbole. Jednak wszędzie trzeba zachować wzmożoną czujność

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Kobieta po 30 Anuluj pisanie odpowiedzi